wtorek, 7 grudnia 2010

Yamato

No i wróciłem z Warszawy, w tym roku to moja ostatnia wizyta w tym mieście, a zdarzyło mi się w sumie spędzić w nim około miesiąca. Czułem się już prawie jak w domu tam. Żartuje. Zabawne, że na pierwszą i ostatnia wizytę stolica przygotowała mi drogę przez zaspy, śnieżycę i tyłek odmrażające temperatury. Na szczęście przygotowała tez całą buteleczkę Ballentinesa, co szybko pozwala zapomnieć o niewygodach podróży:) O ile jednak styczniowy przyjazd wiązał się ze sprawami zawodowymi, o tyle teraz powodem była czysta rozrywka. Pokusiłem się o zakup biletów na koncert Yamato, zespołu japońskich bębniarzy. Bardzo ciekawe i sympatyczne przeżycie i mimo, że ktoś jak najbardziej może zapytać cóż ciekawego może być w dwunastu małych japończykach biegających po scenie i walących w bębny. Powiem tylko tyle, że widziałem już drugi raz, a siostra trzeci. Hania pierwszy, ale był to prezent urodzinowy dla siostry, a my tak jakby na dokładkę. Kolejny tez raz przekonałem się, że mali samuraje mają moc. Precyzja i wytrzymałość, a przy tym dźwięki sięgające, aż do trzewi, do tego trochę sympatycznego humoru, na szczęście nie typowo japońskiego dały zapadający w pamięć zgrabny szoł. I podziw, bo grają naprawdę nieźle, nawet jeśli to tylko starojapońskie bębnienie.
A potem tylko Sphinx i do Poznania. Też w śnieżycy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz